wtorek, 31 stycznia 2012

Komuna Krakowska

tu jeszcze listopadowy kraków
Kraków lubię coraz bardziej. Najbardziej ten nocny i bez spleenu. Może byc nawet wyjątkowo mroźny i upojony.  Dla mnie właściwie taki bezczas beztrosk. Ucieczka od zabieganego życia bez czasu na przystanek. Jak Narnia. Szafa jednak nieco bardziej zatłoczona i potrafi spóźniac się 30 minut. Konwersacje współpodróżnych rekompensują wszelkie niedogodności. 
Kraków urzeka małymi kinami ('Rzeź' jest świetna!)  i angielskimi turystami w eleganckich melonikach (ewentualnie dodatkowo różowych uszach), szykujących swojemu przycjacielowi małe Kac Vegas. W końcu udało mi się dotrzec na Kazimierz. Odmarznięte uszy i stopy nie pozwoliły na dłuższą penetrację tych terenów. Jest po co wrócic.



Jednak najbardziej w Krakowie lubię pewne studenckie mieszkanie z całym jego bałaganiarskim dobrobytem. Kocham tę komunę. Współbiesiadnictwo.  Wspólne gotowanie, przypalanie, otwieranie puszek z pomidorami za pomocą młotka i śrubokrętu, mieszanie, zmywanie, oglądanie, słuchanie, wspólny śmiech i nocne dyskusje, bliskośc rynku i sklepu nocnego, domowej roboty nalewki i pukanie w drzwi sąsiadującej amerykanki. Bezcenne.
 


Ten miał jedynie 40%. Nikt nie podjął ryzyka zmierzenia się z 65%.


 relacja nieco bardziej szczegółowa z wyprawy krakowskiej: http://archistka.blog.pl/

piątek, 27 stycznia 2012

'Marcello come here! Harry up!'

Dzień dobry,
          Jestem oficjalnie już studentką po pierwszej sesji. Z nadzieją w oczach na zaliczenie ostatniego egzaminu.  Tak czy inaczej przede mną ponad 2 tygodnie wolnego. o s i e m n a ś c i e dni.


          Świeci dziś słońce. Przynajmniej tu u mnie. I zawsze się dziwie jak to niesamowicie pozytywnie wpływa na moje samopoczucie. Zapewne nie tylko moje. Może to kwestia witaminy D? Kilka stopni poniżej zera, nie zraziło mnie przed krótkim spacerem po drodze z biblioteki. Z całej tej słonecznej radości nawet postanowiłam zrobić pyszną tartę z cukinią, na którą przepis w końcu udało mi się uzyskać od Pauline. Ja i kuchnia nie bardzo się lubimy. Odnoszę wrażenie, że to kwestia cierpliwości. Takową posiadam tylko długodystansową. Na krótszych odcinkach czasowych cierpliwości mi absolutnie brak. Nie wystarcza na ugotowanie makaronu (ba, ledwo na wrzątek!). Albo wychodzi muchisimo al dente, albo też pozostawiony sam sobie gotuje się i gotuje, aż do wygotowania.  Moim największym wyczynem kulinarnym jest ugotowanie zupy pomidorowej z … papryki. Nieopatrznie. Omyłkowo. Wracając do tarte aux courgettes - niestety w polskich sklepach zimą nie ma cukinii. Ja się pytam – dlaczego? Dlaczego są pomidory, ogórki, sałata, granaty i liczi, a nie ma cukinii?  Jak na złość. Ostatecznie postanowiłam w zamian za to zrobić sobie pyszny lunch.
          

        Nadszedł czas na bliższe zapoznanie się z Rzymem. Tak, ten obszerny stosik to właśnie w związku z tym. Fachowe lektury i Fellini razy dwa. Chyba już czas na wybranie tego co warto zobaczyć, a co raczej pominąć. Znalezienie ciekawych miejsc i wąskich uliczek. Plan jest taki że 9 lutego lądujemy w Rzym Fumicino, skąd musimy dostać się do Rzymu właściwego. Pierwszą noc spędzamy w hostelowym dormitorium. Na następne cztery mamy nocleg u włoskiego studenta (couchsurfing), który mieszka tuż przy stacji Termini, co oznacza świetną komunikację.
     
      Trzeba też w końcu nadrobic zaległości kinowe. Mam wielką nadzieję, że uda nam się w Krakowie wyskoczyc do jednego z tych malutkich, studyjnych kin. Absolutnie fantastyczne. Takie miniastruki kina w startym stylu. Niestety ostatnim razem nie udało nam się zdążyc na wolne miejsca.
          Pozostawiam wam fragment La dolce vita i starą jak świat piosenką Leonarda Cohena w nieco inne wersji.
Dance Me to the End of Love made my day!

czwartek, 26 stycznia 2012

Saint Malo

Pamiątek z wakacji ciąg dalszy. Zapewne wszyscy słyszeli, widzieli zdjęcia czy też oglądali Dr House i wiedzą jak wygląda góra Mont Saint Michel (jeśli nie – wygooglowac i podziwiać!). Niestety ze względu na zbyt dużą odległość  od Becherel i brak odpowiedniego środka transportu musiałam zrezygnować z wycieczki do tego kultowego miejsca. Tak, trochę żałuję, ale z drugiej strony jest tam podobnież tak wielu turystów, że ledwo można się przebić (szczególnie w sezonie letnim). Poza tym zamiast na St Michel wybrałam się do St Malo. I muszę powiedzieć, że jest to moje ulubione miejsce we Francji (zaraz po Paryżu). Może dlatego, że trafiłam na cudowną pogodę (tuż po „tygodniu deszczowym”) i w końcu mogłam poczuć prawdziwe wakacje.
 St Malo jest nazywane miastem korsarzy.  Składa się z otoczonego murem obronnym (z XIII i XV wieku) półwyspu, portu, oraz części lądowej (mniej atrakcyjnej turystycznie). Do tego należy dodać okoliczne wysepki, na które możemy dojść suchą nogą podczas odpływu. Z St Malo możemy z powodzeniem dostać się na Jersey, Guernsey czy też do Plymouth.

 Wichrowe wzgórza, bo tak można byłoby z powodzeniem nazwać te wysepki charakteryzują się małą liczbą turystów i dużą liczbą mew. Co nie odbiera im uroku. Są tam nawet specjalne stacje telefoniczne SOS, które mogą uratować nas przed spędzeniem nocy na bezludnej wyspie, jeśli zagapimy się i nie zdążymy wrócić na ląd, a kamienna ścieżka zniknie już w otchłaniach morskich. Swoją drogą taka noc na otwartym morzu też kusi. Mam tylko wątpliwości co do możliwości rozłożenia namiotu przy takim wietrze.



W otoczonej murami i basztami zabytkowej częsci St Malo jest mnóstwo klimatycznych kawiarni, naleśnikarni, winiarni etc. Poza tym sklepy, sklepy, sklepy. Te ekskluzywne i te zwykłe. Można się natknąc na spore wyprzedaże nawet po sezonie wyprzedażowym, który przypada na lipiec. 



***

A już za 2 tygodnie Rzym! La dolce vita!  

***

niedziela, 22 stycznia 2012

Cité du livre - B é c h e r e l

coucou,
sesja dopiero się zaczyna. Dla mnie to już właściwie sama końcówka. Jeszcze dwa egzaminy i zakładając, że uda mi się je zaliczyć, swoją pierwszą sesję będę miała za sobą. W piątek więc zaraz po teście wyruszam do Krakowa. Jak na razie jednak pozostawiam wam cząstkę wakacji – miasteczko tudzież wioskę w północnej Francji, w której spędziłam dwa sierpniowe tygodnie. Bécherel – nie zapomnijcie tam wpaść jeśli kiedyś zawitacie w Bretanii!




Cité du livre
    Jeśli ktoś kiedyś chciałby zobaczyć prawdziwą Frację, poznać prawdziwych Francuzów  i do tego lubi wyszukiwać perełki w  antykwariatach – Becherel wydaje się być idealnym celem podróży.  Idealny przystanek w podróży z Paryża do miejscowości nad morskich, takich jak St Brieuc czy cudowne St Malo. Leży pomiędzy Rennes, stolicą Bretanii, a Dinan.
    Jest to położone w departamencie Ille-et-Vilaine (część Bretani – północno-zachodnia Francja) malutkie miasteczko liczące około 750 mieszkańców. Tak. Biorąc pod uwagę tę liczbę, można powiedzieć że jest to właściwie wieś. Gdyby nie to, że znajdziemy tam również ratusz, pocztę, jeden mini-supermarket, le tabac (kiosko-kawiarnia), piekarnię, cukiernię,  3 restauracjo-kawiarnie i… 15 antykwariatów. Czyli jeden klimatyczny sklep wypełniony po same brzegi (czasem nawet dwu piętrowy) książkami na 50 mieszkańców. Całkiem niezła statystyka. To właśnie dlatego Becherel  szczyci się mianem miasteczka książek. Sama idea stworzenia takiego miejsca została zaproponowana w 1986 przez stowarzyszenie Savenne Douar.  

    Można tu znaleźć wszystko, począwszy od tradycyjnych książeczek dla dzieci (jak ‘Barbapapa’), lektur dla młodzieży, klasyki powieści (nie tylko francuskiej), poradniki, książki hobbystyczne, tomiki poezji, pięknie wydane albumy aż po prawdziwe białe kruki! Dlatego też Becherel jest swego rodzaju mekką bibliofili. Oczywiście są też stoiska z kieszonkowymi romansidłami i całe serie kryminałów (Agata Christie na potęgę), które można nabyć za śmieszne pieniądze (od 1 euro za książkę). Zdarzają się też płyty, filmy, winyle, stare plakaty, stare gazety (szczególnie to o modzie) oraz małe atelier, w których francuscy artyści wystawiają swoje prace i inne urocze drobiazgi. 

    Niewielka osada położna na wzgórzu została w XII wieku otoczona murami przez Henryka II Plantageneta, dzięki temu oprócz wyjątkowego charakteru miasteczka, ma ono również wyjątkowy wygląd. Typowe dla Bretanii kamienne domy z kolorowymi okiennicami. Neo-romański kościół Notre-Dame de Becherel.  Zabytkowy donżon (wieża obronna) położona obok ogrodu, z którego (jeśli zdołamy znaleźć ukryte schodki i wdrapać się na kamienny mur) dojrzymy panoramę całej okolicy.  Kilka minut spacerem od centrum miasteczka pozwoli nam znaleźć się w parku otaczającym imponujący Chateau de Caradeuc. Po drodze miniemy modernistyczny budynek Maison du livre et du tourisme gdzie możemy zaopatrzyć się w mini-przewodnik i mapę. 

 
    Nie można znaleźć wiele informacji na temat Becherel na polskich stronach internetowych. Polecam za to stronę Maison du livre et du tourisme, gdzie można znaleźć wiele przydatnych informacji również  w języku angielskim. Dla osób które zamierzają wybrać się do Breatanii – uważajcie na pogodę! Potrafi płatać figle. Tydzień słońca i upału, tydzień nieustającego deszczu. Warto też wiedzieć, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca w Becherel odbywa się Marché du livre ancienne – Targ Książek, który również wart jest odwiedzenia.  Jeśli nie władasz językiem francuskim zawsze możesz zaopatrzyć się w piękny album (tematyka zróżnicowana!) czy też wyszperać książkę po angielsku (albo znaleźć półki z książkami z innych kontynentów!). Nawet jeśli wcale nie lubisz czytać (albo jeszcze nie odkryłeś magii książki!) warto jest wpaść do klimatycznej restauracji (
La crêpe bouquine) na pyszne galette bretonne (ciasto przypominające wyglądem naleśniki, ale wyrabiane z mąki gryczanej, wypełnione słodkim lub słonym farszem, co kto lubi).
    Becherel to jednak także mieszkańcy. Niekończące się „Bonjour!”, „Bonsoir” i uśmiechy na twarzach sąsiadów. Absolutne zaprzeczenie wszelkich negatywnych stereotypów o Francuzach. Spokój i sielanka małej miejscowości połączona jest z wciąż napływającymi (ale w rozsądnych ilościach!) turystami, pragnącymi choć na chwilę zanurzyć się w świecie książek. 

Maison du livre et du tourisme
Le château de Caradeuc
Schody na mury otaczające park i mały krasnoludek w ulewny dzień.

środa, 11 stycznia 2012

m o m e n t y

dobry wieczór,

ostatecznie padło na wieczne miasto. Próbuję sobie wmówić, że słońce i dziesięć stopni (minimum!) powita nas w Rzymie, choć w tym okresie pogoda jest bardzo kapryśna. Bilety zakupione, odwrotu brak. Zamiast mieszkania czy hostelu będziemy okupować kanapy przyjaznych Włochów. Po sesji przyjdzie czas na planowanie wyjazdu w szczegółach (z marginesem na spontaniczność) . Can’t wait! Trzeba też nadrobić zaległości filmowe – Rzym Felliniego i Rzymskie wakacje Wylera na tapecie, tak, żeby poczuć smak miasta.

jak na razie jestem jednak zakopana po uszy w literaturze angielskiej i słówkach hiszpańskich.

pozostawiam jednak słów kilka o filmie mojego życia, który polecam niezmiennie i prawie każdemu. Kiedyś opracuję wycieczkę śladami Amelii po Paryżu. Tak, taka moja mała ambicja. Tudzież obsesja. Próbowałam się za to zabrać całe lato. Nie wyszło, ale przecież są następne.W końcu dopiero cztery pary butów wychodziłam na paryskim bruku. Na razie powiem tylko, że crème brûle i wiecznie speszonych kelnerów w Café des 2 moulins polecam serdecznie, natomiast kawę odradzam całym sercem. W ogóle kawa serwowana w kawiarniach francuskich to skandal (wyłączając espresso). Miłej lektury!

Kadr z filmu 'Amelia'

   Dźwięki akordeonu odbijające się echem o ściany paryskiego metra. Klimatyczna różowo-złota kawiarnia pachnąca espresso. Pękająca na crème brûle karmelowa skorupka.  Drobna, krótkowłosa Francuzka o dużych oczach i przenikliwym, a zarazem tajemniczym wzroku energicznie przemierzająca ulice miasta świateł. Intrygujący album pełen podartych zdjęć przypadkowych ludzi. To tylko wycinki z kilku charakterystycznych scen filmu, który już na stałe wpisał się w kanon kina europejskiego. Amelia – produkcja francusko-niemiecka, wyreżyserowana przez Jeana-Pierre’a Jeuneta gości na ekranach, tych większych i tych mniejszych od 10 lat.

    Nie mam ulubionego filmu. Bardzo ubolewam. Chciałabym potrafić wybrać jeden i ochrzcić go mianem ‘mój ulubiony’. Znam za to odpowiedź na inne pytania. Jaki film najbardziej zapadł mi w pamięć? Który oglądałam najwięcej razy? Najlepsza aktorka? Najlepsza muzyka? Najlepszy montaż? Le fabuleux destin d’Amelie Poulain oczywiście. Bez chwili zawahania. Pamiętam jak po raz pierwszy zobaczyłam plakat z Audrey Tatou na bilbordzie jednego z elbląskich kin studyjnych. Nie, nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, iż jest to Audrey Tatou i, że to właśnie ten film absolutnie oczaruje mnie kilka lat później. Przed sięgnięciem po Amelię zupełnie przypadkowo odkryłam płytę z fantastyczną muzyką Yanna Tiersena, która przypomniała mi o magnetycznym wzroku niepokojącej paryżanki ze szmaragdowego plakatu.  I obejrzałam. W końcu. Dodając szczyptę nieskończonej mojej miłości do melodii języka francuskiego i stolicy Francji, nie trzeba chyba wspominać, że urok Amelii został na mnie rzucony skutecznie i trwale. W związku z czym za brak obiektywizmu z góry przepraszam.

    Film rozpoczyna się nietuzinkowo – znajdujemy się wewnątrz ciała matki Amelii , gdzie na naszych oczach dochodzi do zapłodnienia komórki jajowej.  Następnie obserwujemy jak ciąża Amandine Poulain rozwija się, aż w końcu stajemy się niemymi świadkami narodzin małej istoty.  Po tym kilkusekundowe zapoznaniu nas z główną bohaterką narrator przedstawia nam całą rodzinę Poulain w formule lubi-nie lubi. Dowiadujemy się, co sprawia im wyjątkową przyjemność i satysfakcję, a co wywołuje dreszcze lub obrzydzenie. Są to codzienne, przyziemne sytuacje, takie jak pastowanie podłogi, szuranie kociej miski po podłodze czy też układanie narzędzi w skrzynce, które w niecodzienny sposób przybliżają nam bohaterów filmu.

    Amelia od dzieciństwa żyła w świecie marzeń i snów, w którym płyty winylowe robi się jak naleśniki. Współczesny Piotruś Pan. Delikatna i nieobecna, a zarazem potrafiąca działać energicznie i zdecydowanie. Lubiąca zadawać sobie głupie pytania. Brak rodzeństwa, zrekompensowany niemym przyjacielem w szklanym akwarium oraz nieuzasadnione fobie rodziców, przekonanych o chorobie serca swojej jedynaczki wpłynęły na to, że mała Amelia często uciekała od świata kreując alternatywną krainę we własnej wyobraźni. Dodatkowa trauma związana z tragiczną śmiercią matki i brak psychicznej więzi z ojcem pogłębiły jej oddalenie od rzeczywistości, a wręcz paniczny strach przed prawdziwymi uczuciami i nawiązywaniem bliskich relacji z innymi ludźmi.  Amelii wolno żyć marzeniami i zamykać się w sobie. Każdy ma niezbywalne prawo do zmarnowania sobie życia.

    Ciemne, przytulne mieszkanie na Montmartre należące do dorosłej już Amelii. Podczas porannej toalety na podłogę upada jej korek od płynu. Toczy się po podłodze, by wreszcie odbić się o łazienkowy kafelek. Kafelek odpada. Amelia schyla się by zerknąć do dziury w ścianie. Zanurza rękę w ciemnej, brudnej czeluści. Nieoczekiwanie znajduje tam stare, zakurzone, metalowe pudełko. Znajduje w nim pamiątki czyjegoś dzieciństwa: mały czerwony skuter, karty, kulki do gry.  Skarb małego chłopca, który ukrył go w mieszkaniu wiele lat temu. Zafascynowana Amelia postanawia odnaleźć właściciela pudełka, by sprawić mu radość. To z pozoru nic nie znaczące zdarzenie odmienia całe życie Amelii, która od tej pory widzi w sobie prawdziwą matkę miłosierdzia, która będzie pomagać ludziom, biednym i pokrzywdzonym, nieszczęśliwym i porzuconym. Będzie jak lejdi Di i matka Teresa z Kalkuty w jednym. Tak, aby na jej pogrzebie tłumy opłakiwały dziewczynę o złotym sercu. Piękna perspektywa roztoczyła się przed oczami paryżanki. Od tej pory władała nią potrzeba niesienia pomocy i uszczęśliwiania ludzi.


  Odnajduje właściciela pudełka. Przeprowadza niewidomego staruszka przez ulicę opowiadając mu przy okazji otaczający ich świat. Dokonuje włamania do mieszkania złośliwego właściciela pobliskiego sklepu – pana Collignon. Przesyła sąsiadce-wdowie zaginiony przed laty list, w którym mąż wyznaje jej dozgonną miłość. Swata sprzedawczynię wyrobów tytoniowych ze stałym bywalcem kawiarni, w której pracuje. Wysyła krasnala ogrodowego w podróż dookoła świata. Tymi małymi krokami, drobnymi ingerencjami w cudzą egzystencję stara się choć trochę naprawić świat. Nieco naiwnie, ale jakże wdzięcznie.

    W między czasie przypadkowo odnajduje intrygujący album, w którym znajdują się wyłącznie fotografie z automatów do robienia zdjęć. Wyprostowane i posklejane skrupulatnie. Szczególnie często powtarza się twarz łysego mężczyzny w średnim wieku. Obok takiego znaleziska, które na przeciętym przechodniu nie zrobiło by większego znaczenia, Amelia nie mogła przejść obojętnie. Rozwiązywanie tajemnicy albumu zajmuję resztę jej czasu i w konsekwencji doprowadza do poznania jego właściciela, pracującego w jednym z domów publicznych przy Placu Pigalle młodego człowieka, który nie pozostaje jej obojętnym, a nawet sprawia, że przestaje uciekać w samotność.

    Fabuła fabułą. Ta zresztą zdecydowanie lepiej się ogląda niż czyta. Nie jest to kolejna pretensjonalna bajka o młodej dziewczynie, która w romantycznym Paryżu odnajduje miłość swojego życia. Na szczęście nie. Są to doskonale uchwycone momenty. Ulotne chwile złapane w kadr. Nieco odrealnione kolory. Dopieszczone obrazy, na które chce się patrzeć. Dźwięki, które chce się słyszeć. Nastrój, w którym przyjemnie jest się zatopić i sentencje, które zapadają w pamięć. Moment to zdecydowanie pojęcie kluczowe, gdy mówimy o filmie Jeuneta. Ujęcie rozpruwającej się kieszeni marynarki, pełnej szklanych kuleczek rozsypujących się po betonowym boisku jest mistrzowskie. Kieliszki tańczące na podrywanym wiatrem obrusie. Krzyk kanadyjskiej turystki, która postanawia skończyć raz na zawsze ze swoim życiem skacząc z Notre Dame. Mała dziewczynka łapczywie zjadająca truskawki ponakładane na palce. Puszczanie kaczek na kanale St. Michel – odbijające się od tafli wody kamienie. Starszy pan ze szkła malujący przez całe życie jeden obraz, by oddać emocje ukryte na twarzy dziewczyny. I wiele, wiele innych.

  Te obrazy poskładane w historię, połączone osobą Amelii można oglądać bez końca. Za każdym razem znajdując coś innego, nowego, świeżego i bardziej zaskakującego. Dodatkowym atutem filmu jest gra aktorska Audrey Tatou doskonale wcielającej się w postać pogrążonej we własnym świecie Amelii o zalotnie uniesionych kącikach ust i dołeczkach w policzkach. Ta rola zdaje się być stworzona tylko i wyłącznie dla niej.  

    Amelia to produkcja obok której ciężko przejść obojętnie. Oczywiście nie zachwyci każdego. Na pewno nie powali na łopatki miłośników kina akcji. Nie zadowoli miłośników niskobudżetowych komedii i nie sprawi, że każdy stanie się wrażliwszy na życie. Są tacy, którzy nie zachwycą się obrazami przewijającymi się przed oczami, jak kolejne klatki fenomenalnie wykorzystanej kliszy. Patrząc jednak na tłumy przewijające się przez Café des 2 moulins (aktualnie jednea z najpopularniejszych kawiarni paryskich) jest również wiele osób, które poszukują unikalnej atmosfery wykreowanej przez film, który chyba można już nazwać w pewien sposób kultowym. Według mnie warto przynajmniej na chwilę zatrzymać się nad nim, choćby po to by usłyszeć że szczęście jest jak Tour de France czy że nasze kości nie są ze szkła i możemy zderzać się z życiem.  Jeśli ktoś ma ochotę po prostu przeżyć kilka dni w kolorze pomarańczy - polecam.