piątek, 3 maja 2013

Sicily - Castellamare del Golfo

S y c y l i a przywitała nas deszczem. Kiepski początek wyprawy na południowe krańce Europy dla osób spragnionych słońca po 6 miesięcznej zimie. Wychodząc z samolotu śmialiśmy się z bezsilności. Lotnisko w Trapani jest bardzo małe. Przylecieliśmy przed czasem, więc poczekaliśmy chwilkę na właściciela naszego mieszkania, który miał nas odebrać z lotniska. Przy okazji byliśmy świadkami sytuacji, w której kilka osób zostało odprawionych z kwitkiem z wypożyczalni samochodów, a natężenie turystów wcale nie było duże! Jak się później okazało samochód jest właściwie niezbędny, jeśli chcemy zachować miłe wspomnienia z wycieczki na tę wyspę. Co prawda dotarcie z lotniska do Trapani, Palermo czy Marsali nie jest problemem ( kursują np. autobusy Terravision), ale jeśli mielibyśmy ochotę odwiedzić inne zakątki wyspy, mniejsze miasteczka portowe, niebiańskie plaże to nie dostaniemy się tam inaczej niż wynajętym autem. 
Nasz włoski gospodarz okazał się punktualny i obowiązkowy. Swoją łamaną angielszczyzną opowiadał nam o zaletach wyspy, o tym co należy obejrzeć, a gdzie nie warto jechać, a my podziwialiśmy deszczowe krajobrazy za oknem. Uderzyła w nas od razu niesamowita zieloność przyrody. Okres wegetacji jest tu wyraźnie przyspieszony w stosunku do Polski. Włoch dowiózł nas prosto do wynajmowanego mieszkania, z ogromnym tarasem i widokiem na morze. Na miejscu czekała na nas jego żona z sycylijskim winem, owocami i typowo sycylijskim przysmakiem - Cannoli z pobliskiej kawiarni. Cannoli to pyszne rurki z ciasta przypominającego faworki, nadziewane serem ricottą. Po krótkim przywitaniu i załatwieniu formalności staliśmy się chwilowymi właścicielami mieszkanka w Balestrate (mała, nadmorska miejscowość, pomiędzy Trapani, a Palermo)  i Fiata Ideii, który dzielnie nam służył na krętych sycylijskich drogach.
Nie tracąc ani chwili postanowiliśmy wybrać się do miasteczka portowego - Caltellamare del Golfo, wspominanego przez wszelkie przewodniki, a położonego zaledwie kilka minut drogi od Balestrate. Po tym jak okazało się, że nawigacja nie działa, a nie mamy w posiadaniu żadnej mapy - byliśmy zdaniu na intuicję. Po drodze po prostu musieliśmy zahaczyć o punkt widokowy, schodzący ku plaży. 
Morze i skały tuż nad wodą oraz poszarpana linia brzegowa - takie widoki towarzyszyły nam przez cały pobyt na Sycylii.
Castellamare okazało się małym miasteczkiem wciśniętym pomiędzy morze, a wzgórza. Domy przyklejone do skał, których balkony dosłownie zwisają nad przepaścią. Wąskie uliczki. (Jazda samochodem to naprawdę wyzwanie!) Zamek położony na końcu cypla (od niego właśnie wzięła się nazwa miasteczka). Szukaliśmy tam miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść  ale niestety trafiliśmy na czas sjesty, a przyrządzanie świeżo złowionych owoców morza własnoręcznie jakoś nas nie skusiło. Postanowiliśmy więc wrócić do Balestrate, gdzie znaleźliśmy malutką pizzerię, w której opalony Sycylijczyk (nie chcę pisać Włoch, bo skoro pomarańcze sycylijskie nie są włoskie to ludzie chyba tym bardziej - poczucie odrębności kulturowej mieszkańców wysypy jest niezwykle silne) podrzucał cieniutkie ciasto pod sam sufit. Patrzyliśmy na ten kulinarny spektakl zafascynowani. Po hiszpańsko-włosko-franusku-migowemu (o angielskim możecie zapomnieć na Sycylii!)zakupiliśmy pizzę i zadowoleni powędrowaliśmy na nasz taras. 

Już tego pierwszego popołudnia zauważyliśmy, że Sycylia jest wyjątkowo uboga w turystów. Po Castellamare przechadzali się spokojnie Sycylijczycy ubrani odświętnie, w czarne garnitury. Albo natknęliśmy się na zlot mafii, albo jest to po prostu strój niedzielny. Może to po prostu kwestia pory roku, ale czasem mieliśmy wrażenie, że jesteśmy jedynymi turystami na całej wyspie. Ba, przy wiecznie pozasłanianych okiennicach domów wydawało nam się, że przybyliśmy na porzuconą dawno temu przez mieszkańców ziemię i jedynie zwieszane na sznurkach z balkonów worki ze śmieciami przypominały nam że ktoś tam jeszcze mieszka.