czwartek, 19 kwietnia 2012

Why, oh why can't I?


Ale że nie mam, to muszę czytac jakieś łamańce językowe przez kilka godzin, nagrywac swój głos bez brytyjskiego akcentu udający, że ma brytyjski akcent i jeszcze w dodatku tego odsłuchiwac, co boli moje uszy. Na domiar złego już nawet nie ma co nagrywac, bo pomimo hektolitrów wody zamiast brytyjskiego akcentu mam wery sexy chrypkę. Nocne smuteczki.

idę spac.
Farewell [miss Izabela], farewell

psst. majowa dziewiąta warszawscka noc muzeów pod patronem pana Prusa Bolesława w setną rocznicę śmierci. Poleca się.


sobota, 14 kwietnia 2012

Le baiser de l'Hotel de Ville

Wchodząc dziś na stornę główną Google natknęłam się (no dobra, pewnie nie tylko ja;p) na Le baiser de l’Hôtel de Ville. O ile to zdjęcie oczywiście było mi znane i można je dostac za 2 euro w dużym formacie u każdego bookinisty znad Sekwany, to sama postac Roberta Doisneau już nie zupełnie.Zaintrygowana postanowiłam wygooglowac tego jegomościa. I muszę wam powiedziec, że było warto!

fot.Robert Doisneau
Otóż okazało się, iż Robert Doisneau jest jednym z najbardziej cenionych i znanych fotografów francuskich. Urodził się w roku 1912 w podparyskiej Gentilly, zmarł w 1994 w Montrouge. Obok Willy'ego Ronis i Eduardo Boubata był głównym reprezentatem nurtu francuskiej fotografii humanistycznej. Stworzył wiele reportaży fotograficznych publikowanych w Life czy też Paris Match. Według wujka google przyjaźnił się też z Bressonem, którego też niedawno zdarzyło mi się odkryc. I rzeczywiście koncpecja decydującego momentu pasuje do niektórych fotografii Doisneau jak ulał!

Większośc jego zdjęc to po prostu czarno-białe klatki z codziennego życia francuskich ulic. Są one proste i bezpretensjonalne, a jednocześnie bardzo subtelne i urocze. Był fotografem zwykłych ludzi znanym ze swojej ogromnej sympatii do drugiego człowieka.


Wolałam chyba jednak nie wiedziec, że Pocałunek pod Ratuszem nie jest wyrwaną z paryskiego zgiełku chwilą czułości dwojga młodych ludzi, których Doisneau uchwycił na swej fotografii, tylko zainscenizowaną sceną. Smuteczek.

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

fot.Robert Doisneau

środa, 11 kwietnia 2012

well, life has a funny way

Feel like dancing. Topie się w słońcu! Uciekam przed wiatrem! Już nawet powietrze zupełnie się zmieniło. To, że można przejśc parkiem po zmroku nie trzęsąc się z zimna też jest przecudowne. Wiosenna euforia, częśc druga w tym roku, tym razem już nie rzymska.

Brak studiów w tym tygodniu (nie, nie wagaruję, naprawdę nie mam NIC!) również bardzo pozytywnie  wpłynął na moje nastawienie do życia. W końcu mam czas spotkac się z ludzmi, z którymi już od dawna planowałam się zobaczyc. Wypic malinową kawę w cudownie pachnącej kawiarni (zapach kawy należy zdecydowanie do mich ulubionych).W końcu doczytam książkę, którą zaczęłam już dawno. W końcu zastanowię się co z drugim kierunkiem studiów. A może bardziej nad tym gdzie zamierzam wyjechac we wrześniu. Plotę bez sensownie, więc już uciekam. Zostawiam tylko kilka warszawskich obrazków z wtorkowego spaceru. Miło patrzec jak Stare Miasto budzi się do życia, choc bardzo powoli. Ogródki rozkwitają jeden po drugim. Drzewa pączkują. Turystów też przybywa. Życie wraca, enfin!




A w głowie mi krzyczy
It's like rain on your wedding day
It's a free ride when you've already paid
It's the good advice that you just didn't take
Who would've thought, it figures.
 

wtorek, 3 kwietnia 2012

Que le jour recommence

Leniwy dzisiaj dzień. Zaspałam na zajęcia. W 10 minut byłam gotowa do wyjścia. Potem tak wyjątkowo długo jechałam autobusem, czego swoją drogą zupełnie nie zauważyłam, zajęta konwersacją, że już zupełnie nie opłacało mi się na nie iśc. Żeby jakoś sensownie wykorzystac te półtorej godziny pozostałe mi do kolejnych zajęc poszłam na zakupy. I...tak się złożyło, że trochę mi się zeszło, więc na zajęcia wcale już dziś nie trafiłam. Tak, tak, może mam małe wyrzuty sumienia, ale bez przesady. Ostatnio na zakupach byłam jakies pół roku temu, więc jeśli miałam na nie humor i ochotę, to trzeba było łapac okazję :)


Wczoraj miałam okazję obejrzec spektakl taneczny pt. "Warsztat" wystawiany przez III rok Akademii Teatralnej. Uwielbiam siedziec blisko sceny i obserwowac zachowania aktorów w momentach, gdy uwaga widzów skupiona jest na kimś innym. Poza tym cały spektakl opierał się właściwie na zaprezentowaniu umiejętności nabytych przez młodych aktorów na tytułowych warsztatach. Temat przewodni - krzesło. Krzesło namiętny kochanek, krzesło niemowle, krzesło dziwka, krzesło obcy z innej planty. Tak, przynajmniej to odebrałam. Strasznie to wszystko było emocjonalne i pomysłowe.

Od czasu gdy dostałam bilety na samolot do Lyonu i ładnie podziękowałam jakoś nie mam kontaktu z moją przyszłą famillle d'accueil. Niby wszystko jest ustalone, załatwione. Jednak to dosyc dziwne dla mnie, bo z Pauline miałam kontakt praktycznie non stop do momentu mojego przyjazdu do Paryża. Pamiętam jak strasznie panikowałam kiedy oni wyjechali na 2 tygodnie i nie mieli dostępu do internetu, a ja była przekonana, że po prostu znaleźli kogoś innego. Teraz już nie jestem tak przewrażliwiona, ale mimo wszystko trochę mnie to martwi.

Jakoże większośc osbiorców mojego bloga pochodzi z forum au pair postanowiłam w między czasie napisac coś więcej  o mojej zeszłorocznej paryskiej przygodzie(zakładka na górze strony My au pair story - summer 2011). Na razie jest tam tylko wstęp, ale postaram się uzupełniac ją chronologicznie krok po kroku :) Mam zresztą trochę zapisków moich wrażeń na gorąco. Czasem są słodko-gorzkie. Niektóre straciłam bezpowrotnie wkładając je do kopery i adresując do Polski. Bo oprócz fantastycznych doświadczeń, nowych wrażeń, ciekawych miejsc zdażają się też momenty, kiedy akurat wszyscy Twoi znajomi się porozjeżdżają, Twoje buty obcierają Ci nogi, wieje zimny  wiatr, nie masz do kogo się odezwac i wtedy nawet ogród przy Louvrze wyglądo ponuro i smutno tracąc cały swój urok.  Na szczęście nie zdarza to się codziennie :)
Posty będę publikowac co jakiś czas i zbierac je wszystkie w tej zakładce :)
Ja sama przed zeszłorocznym wyjazdem pożerałam jendym tchem milion takich au pairskich historyjek z życia wziętych. Mam też nadzieję, że w końcu na forum znajdzie się jakaś dziewczyna wybierająca się w okolice Lyonu, Metz, Saint Tropez w te wakacje!
Je vous embrasse!
Psst. Zdjęcia naturalnie nie są mojego autorstwa. 



Summer 2011- Bienvenue a Paris!

Part II - Bienvenue a Paris!
 /fragment maila napisanego w dniu przyjazdu do Paryża/


 
"To może zacznę od momentu, w którym ostatni raz ujrzałam rozmachaną dłoń Jolandy /mama/ tj. zaraz po tym jak zostałam doszczętnie obmacana przez panią na lotnisku. Jak doszłam do bramki stała już tam ogromna kolejka, więc nawet nie zajrzałam do żadnego sklepu. Powędrowałam prosto na pokład samolotu. Tj. właściwie dojechałam zapchanym jak niegdyś E4 busikiem. Padało niemiłosiernie, stałam w drzwiach właściwie. Więc na kogo miało padać jak nie na mnie. Po wejściu na pokład jak najszybciej zajęłam miejsce przy oknie, raczej z przodu, ale bez przesady. Ludzi generalnie wcale nie było tam dużo, więc problemu ze znalezieniem miejsca też nie było. Usadowiłam się pod oknem (nie, nie wygodnie! Albo ja mam za długie nogi, albo tam jest za mało miejsca), w każdym razie z niemożności przyjęcia wygodnej pozycji kręciłam się cały lot. Obok mnie miejsce było wolne. Chociaż w sumie nie do końca. Zajęła je niebieska (smurfowa!) czapka mojego sąsiada. Niezgorszy. Blondyn lat na oko 24. Przystojny właściwie strasznie, tylko włosy miał trochę przydługie. W każdym bądź razie stresował się jeszcze bardziej ode mnie, bo jak tylko wsiedliśmy na pokład od razu poszedł po wodę (desperacko wybłagał taką z kranu!). Bardzo sympatyczny. Tj. bardzo kulturalnie mnie przepuszczał jak wychodziłam do łazienki. No i wyrzucił mój kubeczek. I na tym interakcja się skończyła.

Lot… chyba nawet lubię latać! Ze zmianami ciśnienia poradziłam sobie bardzo dobrze. Start był suuuper. Chyba najbardziej mi się podoba moment rozpędzenia, oderwania kół od ziemi i przebijania się przez kolejne warstwy chmur z nosem samolotu wzniesionym do góry. Wkurzałam się tylko strasznie jak miałam mleko za oknem. Wiesz, że za mlekiem nie przepadam! Ale poza tym oglądać chmury z drugiej strony… fantastyczna sprawa! Jakby horyzont odwrócił się do góry nogami. Poza tym jak już byliśmy nad Francją i chmury się przerzedziły to widok rozparcelowanej, kolorowej ziemi poprzecinanej liniami był fascynujący. Inna sprawa, że miałam wrażenie cała Francja to jedno wielkie pole. Właściwie nie jedno wielkie, a tysiące małych poletek .Krajobraz rolniczy w każdym razie. O i lubię też jak samolot skręca, tj. przechyla się w jedną lub drugą stronę!
Lotniskiem Paris Beauvais w ogóle się nie przejmuj. Jest naprawdę malutkie! I nawet moja walizka doleciała! Wychodzisz sobie spokojnie z samochodu do hali przylotów, bierzesz bagaż ( są tylko 2 taśmy!) i idziesz w kierunku wyjścia, po drodze kupują bilet na bus do Port Maillot (15euro) . Nic prostszego. Jak doleciałam to byłam już strasznie głodna. W samolocie kupiłam sobie tylko wodę, bo tam jakoś apetytu nie miałam. W każdym razie głodna wylądowałam w busie, bo nie zdążyłam nic już kupić w jednym z dwóch sklepów (przed każdym ogromna kolejka!). Bilet nie jest na godzinę. Po prostu idziesz i wsiadasz sobie do busa, który akurat podjedzie. Wsiadłam więc i pojechałam. Jazda była nużąca. L’autoroute. Sama rozumiesz. Aż na wpół zasnęłam. Obudził mnie dopiero jakiś straszny trzask, gdy cos tam spadło z półki.
 Po dojechaniu do Port Maillot (zwykły dworzec autobusowy, właściwie bardziej wyglądający jak parking) ze zdziwieniem stwierdziłam, że nikt na mnie nie czeka. Mhm… nikt jak nikt. Wokół kręciło się sporo osób. Pan ze wzrokiem – chcę Cię zjeść też był. I dwóch murzynków, czekających na ofiary, które będą mogli porwać do swojej afrykańskiej krainy rozpusty. Już miałam się kierować na plac Pigalle, kiedy Pauline wysłała mi smsa że będą za 10 minut i żebym tam na nich czekała. Czekałam… Słońce świeciło! Bardzo miła odmiana po warszawskim deszczu. Więc zrobiłam sobie małe obozowisko na murku i siedziałam. W końcu przyjechali. Uśmiechnięta od ucha do ucha Pauline i jej cieżarny brzuch. Zaraz potem Etienne. On to już w ogóle cały czas się uśmiecha! Niepoprawnie wręcz jest zadowolony ze wszystkiego. Cmok-cmok.  Dwa razy, jak na Paryż przystało. Moja ogromna  walizka na szczęście się zmieściła, do ich bądź co bądź niezbyt dużego samochodu. Jak weszłam do samochodu (siedziałam z przodu) dzieci oniemiałe tylko się patrzyły. Maxence zdecydowanie oświadczył, że on wcale nie jest timide, ale w dalszym ciągu był. Alienore tylko się uśmiechała, swoim uśmiechem małej szelmy. Loczki aniołka, niebieskie oczy i wszędzie jej pełno.  Na początku pojechaliśmy na krótkie zakupy. Dzieci oczywiście na początku się mnie bały. W kościele przełamałam pierwsze lody z Alienore, która zaczepiała mnie, mhm… kopiąc swoją małą nóżką. Dzieciaki są słodkie, ale jak się nawzajem nakręcają to potrafią być niezwykle głośne i energiczne.  Jak przyjechaliśmy do domu dały mi pięknie zapakowane czekoladki – kwiatka z czekolady (takiego jeszcze nie widziałam! I nie wiem nawet jak się to je… zresztą chyba żal mi tego zjadać)  i czekoladki wyglądające jak mała biblioteczka – każda to oddzielna książka. No więc ja też im wręczyłam prezenty. Alienore dostała swoją lalkę z elo kit <hello kitty>, a Maxence puzzle z Autami, które od razu rozrzucił i próbował ułożyć, ale bez pomocy taty nie dałoby rady. Swoją drogą i tak wszyscy najbardziej zachwycali się książką o Warszawie. Nawet Alienore przejrzała ją od deski do deski. Żubrówkę okazało się znają i lubią. Także wtedy też już Alienore zupełnie się otworzyła i …. zaczęła do mnie mówić, problem w tym że ja z całej tej jej mowy rozumiem tylko bsaifbiurfbibz Isabelle nrfsiunfsiebfwergblogawe. Dokładnie tyle. Aż mi głupio. Pozostaje mi się uśmiechać.  I potakiwać.  Maxence mówi za to bardzo wyraźnie, ale nadal się wstydzi. W ogóle tyle tu tego francuskiego, że wariuję. Aczkolwiek kurwa i na zdrowie, w wykonaniu Pauline też się pojawiło, jako jedyne jej znane polskie słowa.
Voici monsieur Patate!
Popijając francuskie espresso piszę do Ciebie."
 

Summer 2011 - Matching

 Part 1 - Matching
 Swoją przygodę z au pairowaniem rozpoczęłam w zeszłe wakacje (2011). W sumie nie wiem skąd w ogóle wziął się w mojej głowie ten pomysł. Zawsze po prostu szukałam jakiejś opcji wyjechania, poznania świata, spróbowania czegoś nowego. Miałam też w perspektywie najdłuższe (pomaturalne) wakacje życia i czas na naukę, którego nie chciało mi się na nią poświęcac, więc zaczęłam myślec o zostaniu au pair.

Niewiele myśląc założyłam konto na aupairworld.net, wypełniłam profil w języku angielskim, dodałam jakieś zdjęcia z dziecmi. Miałam na szczęście doświadczenie, bo opiekowałam się czasem wieczorami dziecmi w Polsce, poza tym byłam animatorką na obozie dziecięcym rok wcześniej. Wtedy też trafiłam na forum Au Pair in Poland, w którym zaczytywałam się.



Szukanie rodziny to chyba najbardziej irytująca cześc całego przedsięwzięcia. Potrzeba ogromnej dozy cierpliwości i oczu dookoła głowy. Na dziesiątki wysłanych aplikacji odopowiada Ci tylko kilka rodzin. Czasem masz wrażenie, że jesteś idealną kandydatką, spełniasz wszelkie wymogi, a rodzina po prostu Cie nie akceptuje, nie dając Ci nawet szansy przedstawienia się (w zeszłym roku nie można było nawet napisac prywatnej wiadomości). Szukanie rodziny to rodzaj uzależnienia. Sprawdzasz skrzynkę odbiorczą co chwila. Wyszukujesz rodzin w miastach, do których chciałabys jechac. Wysyłasz, wysyłasz, wysyłasz. Czekasz, czekasz, czekasz.

W pewnym momencie desperacja bierze górę i prawie decydujesz się na opiekę nad trzema chłopcami w jakiejś górskiej odciętej od świata głuszy, za marne pieniądze i bez żadnych możliwości. O zgrozo. Na szczęście zdrowy rozsądek przeważa i szukasz daaaalej.


Tak też trafiłam na uroczą rodzinę paryską. Mieli śliczne zdjęcia profilowe (jak się później okazało robione przez znajomą fotografkę <ta forma zgrzyta mi w uszach. ała.>, z którą miałam okazję potem współpracowac) i wydawali się sympatyczni. No i błagam. PARYŻ. To był absolutny szczyt moich marzeń. Byłam w Paryżu wcześniej, na wycieczce szkolnej i zakochałam się w tym mieście od pierwszego wrażenia. Wiedziałam, że muszę tam kiedyś wrócic, ale w najśmielszych marzeniach nie spodziewałam się, że będę mogła tam spędzic prawie 3 miesiące mojego życia.

Wszystko oczywiście toczyło się dosyc wolno. Rozmawiałam dużo z Pauline. Pytałam o dzieci, warunki, wymagania, o to jak wygląda typowy dzień w ich domu (to kluczowe pytanie!). Od razu nawiązała się pomiędzy nami jakaś nic porozumienia. Oczywiście ona rozmawiała jeszcze z innymi dziewczynami, ja kontaktowałam się z ich poprzednią au pair z Finlandi. Mój francuski był wtedy... nieużytkowy. Przygotowyłam się do rozszerzonej matury, więc wszelkie formułki maturalne miałam w małym palcu, ale jeśli chodzi o natualny, żywy język to było to właściwie moje pierwsze z nim spotkanie. Jak teraz czytam te maile, to stwierdzam, że były napisane koszmarnym językiem. Mimo wszystko jakoś udało nam się porozumiec.

Miałam opiekowac się 2 letnią dziewczynką i 4 letnim chłopcem. Pauline nie pracowała, ale była w zaawansowanej ciąży, dlatego potrzebowała pomocy w ciągu dnia kiedy jej mąż był w pracy. Mieszkali w niewielkim mieszkaniu w Issy-les-Moulineaux (przedmieścia Paryża, tuż przy granicy, dochodziły tam ostatnie przystanki metra paryskiego). Zgodziłam się na zamieszkiwanie ich kanapy w salonie. To było duże wyzwanie, ale i tak najważniejszy był dla mnie Paryż.

Pomimo ogromnego oporu ze strony rodziców i generalnie całej rodziny, którzy nie mieli zielonego pojęcia, ze istnieje coś takiego jak program au pair i na czym to polega. Ciągle musiałam tłumaczyc o co chodzi i uspokajac wszystkich. To było chyba najbardziej męczące. Miałam tego po kokardy. Dziecko gdzie ty jedziesz? Co to za ludzie? Skąd wiesz, że oni naprade isntieją? To tylko internet, każdy może się podszyc... Blablabla. Ja z mojej strony wygooglowałam ich na wszelkie możliwe sposoby, rozmawiałam z nimi na skypie, miałam ich na fb i byłam spokojna jeśli o to chodzi.I uparta, więc postawiłam na swoim.

Po wielu rozmowach, wymienionych mailach, zdjęciach i ja i moja przyszła famillie d'accueil byliśmy zdecydowani. Kupiłam bilety na samolot. Zaczęłam myślec o tym jak to będzie. I od tamtej pory, aż do momentu wyjazdu miałam na przemian ataki euforii i paniki. Cudownie, bo Francja, bo Paryż. Ojej, bo dzieci, odpowiedzialnośc, z daleka od znajomych. I tak ciągle w kółko, aż do 3 czerwca, kiedy to cała roztrzęsiona, zestresowana i podekscytowana wylądowałam w Paris Beauvais.

to be continued
psst.zdjęcia w tym poście naturalnie NIE są mojego autorstwa.