wtorek, 3 kwietnia 2012

Summer 2011- Bienvenue a Paris!

Part II - Bienvenue a Paris!
 /fragment maila napisanego w dniu przyjazdu do Paryża/


 
"To może zacznę od momentu, w którym ostatni raz ujrzałam rozmachaną dłoń Jolandy /mama/ tj. zaraz po tym jak zostałam doszczętnie obmacana przez panią na lotnisku. Jak doszłam do bramki stała już tam ogromna kolejka, więc nawet nie zajrzałam do żadnego sklepu. Powędrowałam prosto na pokład samolotu. Tj. właściwie dojechałam zapchanym jak niegdyś E4 busikiem. Padało niemiłosiernie, stałam w drzwiach właściwie. Więc na kogo miało padać jak nie na mnie. Po wejściu na pokład jak najszybciej zajęłam miejsce przy oknie, raczej z przodu, ale bez przesady. Ludzi generalnie wcale nie było tam dużo, więc problemu ze znalezieniem miejsca też nie było. Usadowiłam się pod oknem (nie, nie wygodnie! Albo ja mam za długie nogi, albo tam jest za mało miejsca), w każdym razie z niemożności przyjęcia wygodnej pozycji kręciłam się cały lot. Obok mnie miejsce było wolne. Chociaż w sumie nie do końca. Zajęła je niebieska (smurfowa!) czapka mojego sąsiada. Niezgorszy. Blondyn lat na oko 24. Przystojny właściwie strasznie, tylko włosy miał trochę przydługie. W każdym bądź razie stresował się jeszcze bardziej ode mnie, bo jak tylko wsiedliśmy na pokład od razu poszedł po wodę (desperacko wybłagał taką z kranu!). Bardzo sympatyczny. Tj. bardzo kulturalnie mnie przepuszczał jak wychodziłam do łazienki. No i wyrzucił mój kubeczek. I na tym interakcja się skończyła.

Lot… chyba nawet lubię latać! Ze zmianami ciśnienia poradziłam sobie bardzo dobrze. Start był suuuper. Chyba najbardziej mi się podoba moment rozpędzenia, oderwania kół od ziemi i przebijania się przez kolejne warstwy chmur z nosem samolotu wzniesionym do góry. Wkurzałam się tylko strasznie jak miałam mleko za oknem. Wiesz, że za mlekiem nie przepadam! Ale poza tym oglądać chmury z drugiej strony… fantastyczna sprawa! Jakby horyzont odwrócił się do góry nogami. Poza tym jak już byliśmy nad Francją i chmury się przerzedziły to widok rozparcelowanej, kolorowej ziemi poprzecinanej liniami był fascynujący. Inna sprawa, że miałam wrażenie cała Francja to jedno wielkie pole. Właściwie nie jedno wielkie, a tysiące małych poletek .Krajobraz rolniczy w każdym razie. O i lubię też jak samolot skręca, tj. przechyla się w jedną lub drugą stronę!
Lotniskiem Paris Beauvais w ogóle się nie przejmuj. Jest naprawdę malutkie! I nawet moja walizka doleciała! Wychodzisz sobie spokojnie z samochodu do hali przylotów, bierzesz bagaż ( są tylko 2 taśmy!) i idziesz w kierunku wyjścia, po drodze kupują bilet na bus do Port Maillot (15euro) . Nic prostszego. Jak doleciałam to byłam już strasznie głodna. W samolocie kupiłam sobie tylko wodę, bo tam jakoś apetytu nie miałam. W każdym razie głodna wylądowałam w busie, bo nie zdążyłam nic już kupić w jednym z dwóch sklepów (przed każdym ogromna kolejka!). Bilet nie jest na godzinę. Po prostu idziesz i wsiadasz sobie do busa, który akurat podjedzie. Wsiadłam więc i pojechałam. Jazda była nużąca. L’autoroute. Sama rozumiesz. Aż na wpół zasnęłam. Obudził mnie dopiero jakiś straszny trzask, gdy cos tam spadło z półki.
 Po dojechaniu do Port Maillot (zwykły dworzec autobusowy, właściwie bardziej wyglądający jak parking) ze zdziwieniem stwierdziłam, że nikt na mnie nie czeka. Mhm… nikt jak nikt. Wokół kręciło się sporo osób. Pan ze wzrokiem – chcę Cię zjeść też był. I dwóch murzynków, czekających na ofiary, które będą mogli porwać do swojej afrykańskiej krainy rozpusty. Już miałam się kierować na plac Pigalle, kiedy Pauline wysłała mi smsa że będą za 10 minut i żebym tam na nich czekała. Czekałam… Słońce świeciło! Bardzo miła odmiana po warszawskim deszczu. Więc zrobiłam sobie małe obozowisko na murku i siedziałam. W końcu przyjechali. Uśmiechnięta od ucha do ucha Pauline i jej cieżarny brzuch. Zaraz potem Etienne. On to już w ogóle cały czas się uśmiecha! Niepoprawnie wręcz jest zadowolony ze wszystkiego. Cmok-cmok.  Dwa razy, jak na Paryż przystało. Moja ogromna  walizka na szczęście się zmieściła, do ich bądź co bądź niezbyt dużego samochodu. Jak weszłam do samochodu (siedziałam z przodu) dzieci oniemiałe tylko się patrzyły. Maxence zdecydowanie oświadczył, że on wcale nie jest timide, ale w dalszym ciągu był. Alienore tylko się uśmiechała, swoim uśmiechem małej szelmy. Loczki aniołka, niebieskie oczy i wszędzie jej pełno.  Na początku pojechaliśmy na krótkie zakupy. Dzieci oczywiście na początku się mnie bały. W kościele przełamałam pierwsze lody z Alienore, która zaczepiała mnie, mhm… kopiąc swoją małą nóżką. Dzieciaki są słodkie, ale jak się nawzajem nakręcają to potrafią być niezwykle głośne i energiczne.  Jak przyjechaliśmy do domu dały mi pięknie zapakowane czekoladki – kwiatka z czekolady (takiego jeszcze nie widziałam! I nie wiem nawet jak się to je… zresztą chyba żal mi tego zjadać)  i czekoladki wyglądające jak mała biblioteczka – każda to oddzielna książka. No więc ja też im wręczyłam prezenty. Alienore dostała swoją lalkę z elo kit <hello kitty>, a Maxence puzzle z Autami, które od razu rozrzucił i próbował ułożyć, ale bez pomocy taty nie dałoby rady. Swoją drogą i tak wszyscy najbardziej zachwycali się książką o Warszawie. Nawet Alienore przejrzała ją od deski do deski. Żubrówkę okazało się znają i lubią. Także wtedy też już Alienore zupełnie się otworzyła i …. zaczęła do mnie mówić, problem w tym że ja z całej tej jej mowy rozumiem tylko bsaifbiurfbibz Isabelle nrfsiunfsiebfwergblogawe. Dokładnie tyle. Aż mi głupio. Pozostaje mi się uśmiechać.  I potakiwać.  Maxence mówi za to bardzo wyraźnie, ale nadal się wstydzi. W ogóle tyle tu tego francuskiego, że wariuję. Aczkolwiek kurwa i na zdrowie, w wykonaniu Pauline też się pojawiło, jako jedyne jej znane polskie słowa.
Voici monsieur Patate!
Popijając francuskie espresso piszę do Ciebie."
 

2 komentarze:

Cookie Monster pisze...

Czyżby Tarchomin? Pozdrowienia ze Świderskiej! Znam ten ból hehe ;)

isubisou pisze...

haha nie Tarchomin ale owszem Białołęka, konkretniej Nowodwory. Jaki ten świat jest mały! :p