Part II - Bienvenue a Paris!
/fragment maila napisanego w dniu przyjazdu do Paryża/
"To może zacznę od momentu, w
którym ostatni raz ujrzałam rozmachaną dłoń Jolandy /mama/ tj. zaraz po tym jak
zostałam doszczętnie obmacana przez panią na lotnisku. Jak doszłam do bramki
stała już tam ogromna kolejka, więc nawet nie zajrzałam do żadnego sklepu.
Powędrowałam prosto na pokład samolotu. Tj. właściwie dojechałam zapchanym jak
niegdyś E4 busikiem. Padało niemiłosiernie, stałam w drzwiach właściwie. Więc
na kogo miało padać jak nie na mnie. Po wejściu na pokład jak najszybciej
zajęłam miejsce przy oknie, raczej z przodu, ale bez przesady. Ludzi generalnie
wcale nie było tam dużo, więc problemu ze znalezieniem miejsca też nie było.
Usadowiłam się pod oknem (nie, nie wygodnie! Albo ja mam za długie nogi, albo
tam jest za mało miejsca), w każdym razie z niemożności przyjęcia wygodnej
pozycji kręciłam się cały lot. Obok mnie miejsce było wolne. Chociaż w sumie
nie do końca. Zajęła je niebieska (smurfowa!) czapka mojego sąsiada.
Niezgorszy. Blondyn lat na oko 24. Przystojny właściwie strasznie, tylko włosy
miał trochę przydługie. W każdym bądź razie stresował się jeszcze bardziej ode
mnie, bo jak tylko wsiedliśmy na pokład od razu poszedł po wodę (desperacko
wybłagał taką z kranu!). Bardzo sympatyczny. Tj. bardzo kulturalnie mnie
przepuszczał jak wychodziłam do łazienki. No i wyrzucił mój kubeczek. I na tym
interakcja się skończyła.
Lot… chyba nawet lubię latać! Ze
zmianami ciśnienia poradziłam sobie bardzo dobrze. Start był suuuper. Chyba
najbardziej mi się podoba moment rozpędzenia, oderwania kół od ziemi i
przebijania się przez kolejne warstwy chmur z nosem samolotu wzniesionym do
góry. Wkurzałam się tylko strasznie jak miałam mleko za oknem. Wiesz, że za
mlekiem nie przepadam! Ale poza tym oglądać chmury z drugiej strony…
fantastyczna sprawa! Jakby horyzont odwrócił się do góry nogami. Poza tym jak
już byliśmy nad Francją i chmury się przerzedziły to widok rozparcelowanej,
kolorowej ziemi poprzecinanej liniami był fascynujący. Inna sprawa, że miałam
wrażenie cała Francja to jedno wielkie pole. Właściwie nie jedno wielkie, a
tysiące małych poletek .Krajobraz rolniczy w każdym razie. O i lubię też jak
samolot skręca, tj. przechyla się w jedną lub drugą stronę!
Lotniskiem Paris Beauvais w ogóle
się nie przejmuj. Jest naprawdę malutkie! I nawet moja walizka doleciała!
Wychodzisz sobie spokojnie z samochodu do hali przylotów, bierzesz bagaż ( są
tylko 2 taśmy!) i idziesz w kierunku wyjścia, po drodze kupują bilet na bus do
Port Maillot (15euro) . Nic prostszego. Jak doleciałam to byłam już strasznie
głodna. W samolocie kupiłam sobie tylko wodę, bo tam jakoś apetytu nie miałam.
W każdym razie głodna wylądowałam w busie, bo nie zdążyłam nic już kupić w
jednym z dwóch sklepów (przed każdym ogromna kolejka!). Bilet nie jest na
godzinę. Po prostu idziesz i wsiadasz sobie do busa, który akurat podjedzie.
Wsiadłam więc i pojechałam. Jazda była nużąca. L’autoroute. Sama rozumiesz. Aż
na wpół zasnęłam. Obudził mnie dopiero jakiś straszny trzask, gdy cos tam
spadło z półki.
Po dojechaniu do Port Maillot (zwykły dworzec autobusowy,
właściwie bardziej wyglądający jak parking) ze zdziwieniem stwierdziłam, że nikt
na mnie nie czeka. Mhm… nikt jak nikt. Wokół kręciło się sporo osób. Pan ze
wzrokiem – chcę Cię zjeść też był. I dwóch murzynków, czekających na ofiary,
które będą mogli porwać do swojej afrykańskiej krainy rozpusty. Już miałam się
kierować na plac Pigalle, kiedy Pauline wysłała mi smsa że będą za 10 minut i
żebym tam na nich czekała. Czekałam… Słońce świeciło! Bardzo miła odmiana po
warszawskim deszczu. Więc zrobiłam sobie małe obozowisko na murku i siedziałam.
W końcu przyjechali. Uśmiechnięta od ucha do ucha Pauline i jej cieżarny
brzuch. Zaraz potem Etienne. On to już w ogóle cały czas się uśmiecha!
Niepoprawnie wręcz jest zadowolony ze wszystkiego. Cmok-cmok. Dwa razy, jak na Paryż przystało. Moja
ogromna walizka na szczęście się
zmieściła, do ich bądź co bądź niezbyt dużego samochodu. Jak weszłam do
samochodu (siedziałam z przodu) dzieci oniemiałe tylko się patrzyły. Maxence
zdecydowanie oświadczył, że on wcale nie jest timide, ale w dalszym ciągu był.
Alienore tylko się uśmiechała, swoim uśmiechem małej szelmy. Loczki aniołka,
niebieskie oczy i wszędzie jej pełno. Na
początku pojechaliśmy na krótkie zakupy. Dzieci oczywiście na początku się mnie
bały. W kościele przełamałam pierwsze lody z Alienore, która zaczepiała mnie,
mhm… kopiąc swoją małą nóżką. Dzieciaki są słodkie, ale jak się nawzajem
nakręcają to potrafią być niezwykle głośne i energiczne. Jak przyjechaliśmy do domu dały mi pięknie
zapakowane czekoladki – kwiatka z czekolady (takiego jeszcze nie widziałam! I
nie wiem nawet jak się to je… zresztą chyba żal mi tego zjadać) i czekoladki wyglądające jak mała
biblioteczka – każda to oddzielna książka. No więc ja też im wręczyłam
prezenty. Alienore dostała swoją lalkę z elo kit <hello kitty>, a Maxence
puzzle z Autami, które od razu rozrzucił i próbował ułożyć, ale bez pomocy taty
nie dałoby rady. Swoją drogą i tak wszyscy najbardziej zachwycali się książką o
Warszawie. Nawet Alienore przejrzała ją od deski do deski. Żubrówkę okazało się
znają i lubią. Także wtedy też już Alienore zupełnie się otworzyła i …. zaczęła
do mnie mówić, problem w tym że ja z całej tej jej mowy rozumiem tylko
bsaifbiurfbibz Isabelle nrfsiunfsiebfwergblogawe. Dokładnie tyle. Aż mi głupio.
Pozostaje mi się uśmiechać. I potakiwać.
Maxence mówi za to bardzo wyraźnie, ale
nadal się wstydzi. W ogóle tyle tu tego francuskiego, że wariuję. Aczkolwiek
kurwa i na zdrowie, w wykonaniu Pauline też się pojawiło, jako jedyne jej znane
polskie słowa.
Voici monsieur Patate! |
Popijając francuskie espresso
piszę do Ciebie."
2 komentarze:
Czyżby Tarchomin? Pozdrowienia ze Świderskiej! Znam ten ból hehe ;)
haha nie Tarchomin ale owszem Białołęka, konkretniej Nowodwory. Jaki ten świat jest mały! :p
Prześlij komentarz