piątek, 28 grudnia 2012

bits&pieces 2012

luty. rzymska primavera w środku mroźnej zimy. piękna Roma, cudowni ludzie i śnieżne zamiecie paraliżujące miasto. 
marcowo. i krakowska, tym razem już wiosna, w przedwiosenny weekend.
tatrzańska majówka, ślady niedźwiedzi, walka o podłogę w schronisku i zjeżdżanie z doliny pięciu stawów
maj/czerwiec. warszawka i euro2012, bardzo przyjazny czas. 
czerwiec. pierwszy rzut oka na lyon. 
lipiec pachnący lawendą w winnicy. hermitage.
lazurowy lipiec. 
la vache qui rie a Metz.
kilka sierpniowych chwil w montpellier.
i w końcu hiszpania. błogość na costa brava.
i moja ulubiono-znienawidzona barcelona. 
la cote d'azure encore une fois
welcome to saint tropez!
 wrzesień. lwowskie wojaże na dziki wschód.
  
październikowy budapeszt
 i listopadowa brodka.
2013, please, be good to me.
all the best for u, too.

niedziela, 23 grudnia 2012

merry little...



...coming back very very soon. 

niedziela, 18 listopada 2012

Budapeszt

Znacie to uczucie, kiedy jedziecie gdzieś trochę przypadkiem, trochę bez entuzjazmu, trochę bez nadziei na fajerwerki i zachwyty - a na miejscu jesteście mile zaskakiwani? Tak właśnie czułam się w Budapeszcie. Warszawa była pochmurna, ciemna i chłodna. Modlin daleko, a zupa za słona. Na domiar złego okazało się, że do Budapesztu leciałam sama, bo koleżance, z którą kupiłam bilety akurat wypadł ważny egzamin. Jak żyć? Okazji jednak nie można było zmarnować. Przekonały mnie również prognozy pogody. Wszystkie moje obawy, wątpliwości i niechęci rozpłynęły się bez śladu zastąpione cichą ekscytacją podróży w nieznane znane. Tuż przed wyjazdem zaopatrzyłam się w przewodnik, co by nie wyjść na ignoranckie stworzenie, który gorączkowo wertowałam na pokładzie samolotu, nie do końca świadoma czego właściwie szukać. Tak, tak, Parlament i Łaźnie. To też wiedziałam, ale nie uważam tego za największe atrakcje stolicy Węgier.

 Ja i mój bagaż podręczny wylądowaliśmy na pobliskim lotnisku w okolicach mocno wieczornych. Dotrzec do centrum najłatwiej autobusem 200E, do stacji Kőbánya-Kispest, gdzie przesiadamy się w metro. Swój pobyt rozpoczęłam od nocnego spaceru brzegiem Dunaju. Uregulowane brzegi z okalającymi je kamienicami, podświetlone mosty i  widok na perełki miasta - Zamek Królewski i Parlament (po przeciwnej stornie) mają swój nieodparty urok. Ładnie tam. Naprawdę ładnie. Tego się nie spodziewałam. Przechadzając się mostem spotkałam grupkę wesołych Ukraińców popijających Tokaj /białe wino węgierskie/  na  stalowych rusztowaniach mostu. Rozpoczęły się dyskusje o Lwowie, który niedawno miałam okazję odwiedzić i relacjach polsko-ukraińskich. 


/Most wolności. /
/Great Market Hall nocą./

Około północy dotarłam do mieszkania Barbary. Miałam zapewniony nocleg u znajomej znajomej, w każdym razie przyjaznej rodowitej budapesztanki, która zresztą w tym samym czasie gościła też Czeszkę i Szwajcara. I tu kończy się moja podróżnicza samotność, która na dobrą sprawę nie miałam nawet okazji się zacząć. 
Pierwszego dnia postanowiliśmy wybrać się na Free Walking Tour Budapest, żeby zrobić małe rozeznanie terenu i potem móc już swobodnie poruszać się uliczkami Budy i Pesztu. Dwugodzinny spacer okazał się niezwykle interesujący i pełen ciekawostek. Polecam! 

/jedna z najładniejszych na świecie linii tramwajowych w.g. Lonely Planet - zabytkowa linia 2 ciągnąca się wzdłuż Dunaju/ 
/Szent Istvan Bazilika zbudowana na cześć Stefana, pierwszego króla Węgier/
/widok ze Wzgórza Zamkowego na Funiculaire i Most Łańcuchowy. W oddali widać kopułę bazyliki św. Stefana/
Po spacerze zawitaliśmy na Wyspę Świętej Małgorzaty pełną dzieci, biegaczy i zieleni. Taki tamtejszy Central Park w środku miasta. Idealny by się zatrzymać i chłonąc promienie słońca /tak wiem - moja obsesja/. W każdym razie chwila wygrzewania się na zielonej trawie jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Koty na blaszanym dachu. 
Wieczór spędziliśmy w Szimpla Barze, największym i najpopularniejszym ruin barze Budapesztu. Zakochałam się w idei ruin barów. Nawet kluby po praskiej stronie Wisły są całkiem składna i nowoczesna w porównaniu z tymi węgierskimi. Absolutna retro-eklektycznośc wprowadza tam atmosferę lekkiego absurdu, pozwala oderwać się na chwilę od poukładanego, nowoczesnego świata. Oprócz ciekawego wystroju Szimpla czarowała też cudowną muzyką i wielkim ogrodem/tarasem wewnątrz. Ceny są przystępne. Co prawda jest pełno, ale też rotacja jest duża, więc przy odrobienie cierpliwości i sokolim wzroku da się znaleźć wolny stolik. Pozycja obowiązkowa wizyty w Budapeszcie! 
Absolutnie zaskakujący w Budapeszcie jest też cennik tamtejszej Opery Narodowej. Bilety na balkonach są w bardzo, bardzo przystępnej cenie, jednak trzeba je zarezerwować nieco wcześniej. Natomiast bilety studenckie są w śmiesznej cenie (ok.4zł) i dostępne bezpośrednio przed spektaklem. Widoczność z tych  miejsc jest nieco ograniczona, ale swobodnie można się odpowiednio przesiąść, czy zając miejsce stojące z tyłu. Miałam okazję obejrzeć "Braci Karamazow" w wersji baletowej. Oprócz samego spektaklu warto też obejrzeć bogato zdobione barokowe wnętrze samej Opery.  
/opera/
/Szimpla - ruin bar/
/widok na Parlament ze wzgórza Gellerta/
Dla mnie Budapeszt to przede wszystkim mosty wdzięcznie ozdabiające Dunaj skąpany we mgle, kiedy wszystko aż po horyzont zdaje się być błękitne. Różnorodność brzegów rzeki i cudowne widoki ze wzgórz Budy. Ziołowe Unicum na długie wieczory. Pyszne Turo rudi  - biały twarożek na słodko w mlecznej czekoladzie, absolutny hit wśród słodyczy węgierskich. Cudowny Dworzec Wschodni - Keleti pályaudvar - przypominający sceny z Anny Kareniny (niestety nie miałam ze sobą aparatu). Mini tort na schodach Opery na kilka dni przed dwudziestymi urodzinami. Oraz ostatni powiew wakacji, przed dłuuugą jesienią i jeszcze dłuższą zimą. 

wtorek, 13 listopada 2012

Budapeszt

Listopad. Coraz gorzej idzie mi egzystowanie w tej szarej poświacie. Skoro wszystkie liście już opadły, a zimowe rękawiczki siłą wyższą wyszły z dna szafy zapraszam na małą wycieczkę do słonecznego Budapesztu. Chociaż była to druga połowa października to rozpieszczały nas tam dwadzieścia cztery stopnie przy bezchmurnym niebie. Ai, a to przecież ledwie 3 tygodnie temu! Jeśli więc macie ochotę na małą odmianę, to zapraszam. Tym bardziej, że tanie linie lotnicze, wciąż kuszą promocjami na ten kierunek. Sama  w to wcześniej nie wierzyłam, ale teraz mogę to powiedzieć z ręką na sercu - warto skorzystać! Post pojawi się jeszcze w tym tygodniu!


wtorek, 9 października 2012

Begur

Zapraszam do Hiszpanii. Osładzam sobie gramatykę hiszpańską powrotami na Costa Brava. Szkoda, że ani masło kakaowe, ani karoten nie pomagają zatrzymać mi na dłużej słonecznej pamiątki. 
Begur jest malutkie, kamienne, urocze, tętniące życiem, latem przepełnione i z widokiem na zamek na wzgórzu. Mekka turystów zjeżdżających się z okolicznych kurortów na tapas. viva espana.

poniedziałek, 24 września 2012

melancholy

Krakowskie Archistki w Warszawskich autobusach.
 Autobusy zapłakane deszczem. Warszawa nie rozpieszcza słońcem. Za to nadmiarem wolnego czasu. Leniwie, sennie, chłodno i deszczowo. Za dużo na nicnierobienie. Wystarczy. Ostatni tydzień września, krakowsko-lwowski, zapowiada się nieco bardziej aktywnie. Może blog też się aktywizuje. Do zobaczenia w październiku!

Panienka z Królikarni, spod ręki Dunikowskiego.

niedziela, 2 września 2012

Komu w drogę, temu tęskno.

Minęło równo 10 tygodni. Siedemdziesiąt dni słodkiej Francji ze szczyptą Hiszpanii. Wstrząśnietę, nie mieszane. Kończę swoją au pairską przygodę. Drugą, chyba ostatnią.
Koniec z temperowaniem pudełka kredek temperówką Christian Dior. Koniec z nocnymi pobudkami. Koniec z porannym chichotaniem i 'Iza-be-LA! Iza-be-LA!' <podwójny skok do mojego łóżka z rozpędu>. Koniec z czekoladą i konfiturami na dzień dobry. Koniec z dostosowywaniem dnia do czasu siesty. Koniec z krzykami, jękami, płaczem. Koniec z byciem biedronką i mamą wesołej trójki. Koniec z czytaniem Oui-Oui do poduszki. Zostawiam moje małe potwory.
Od miłości do nienawiści bardzo jest blisko, nieprawdaż? Ja przez dwa miesiące balansowałam na tej cienkiej linii. Od bezgranicznego uwielbienia, po równie bezgraniczną chęc ucieczki gdzie pieprz rośnie.
Słodko-gorzkie  jest życie au pair. Mimo wszystko, wciąż mogę powiedziec, że niczego nie żałuję, a to jest chyba najważniejsze. Poznałam cudownych ludzi i innych, mniej cudownych. Spędzałam czas w fantastycznych miejscach. Raz byłam zachwycona moją host rodziną, innym razem nie mogłam już na nich patrzec, ale to jak najbardziej naturalne gdy mieszkamy z kimś pod jednym dachem.
Wracam do mojego małego egoistycznego świata, w którym odpowiedzialna jestem tylko za siebie. Witajcie leniwe poranki. Witaj słodka niezależności. Witajcie kawiarnie i parki i moja Wisło. I wszystkie urzędy, w których muszę wyrobic nowe dokumenty...eh.
Zamiast fotki z ręki. Gdy stopy są bardziej fotogeniczne niż twarz. 
Barcelona|Cote d'Azur|Lyon|Metz|Costa Brava|Montpellier|Valence.
Do zobaczenia w Warszawie!

czwartek, 30 sierpnia 2012

Decisive moment

Przedstawiam wam pana Henri Cartier Bresson. Z serii fecebook uczy i wychowuje -
Ten fanpage zachęcił mnie do przyjrzenia się fotografii Bressona. Zresztą cała galeria jest bardzo ciekawa.
 
Lubię wyjeżdżac i lubię wracac. Chyba jedyne czego nie lubię to stac w miejscu. Dlatego trochę mi smutno, a jednak trochę wesoło. I już sama nawet nie wiem jak mi jest. Jeśli prasa poranna nie oszukuje w Warszawie jest cieplej niż na Lazurowym. O. Tak na pocieszenie. Dla mnie. To na dziś.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Niedzielne obiadki.


Jesień na stałe zdała się zagościć za moim oknem. Tudzież stanęła w szranki z latem i przepychają się bezustannie. Po alejkach Lyonu snują się już liście opadłe z platanów. Wczpraj rano obudziło mnie słońce, a temperatura w samo południe dochodziła do 30 stopni. Wracając z obiadu trafiliśmy na ulewę, a termometr bezlitośnie wskazywał 18 stopni. W dodatku nasze wieczorne kolacje na tarasie zamieniły się w nocne. Przyjechałam tu latem, wyjeżdżam jesienią. Wpadam w melancholię połączoną z nutką nostalgii. Dzieci jakoś zupełnie nie wpisują się w ten nastrój. Za żywe to i za ruchliwe, za głośne i zbyt roztrzęsione. 
Poza tym, że na zewnątrz la fête a la grenouille /święto żab tj. deszczowa pogoda/, to na talerzu również. Tak, tak. Ja też myślałam zawsze, że to stereotyp, mit, plotka z tymi żabojadami. Wybraliśmy się wczoraj oddalonego o półgodziny od Lyonu miasteczka, które słynie z żabich przysmaków. Postraszono mnie, że w menu są same żaby i ślimaki, więc z dwojga złego… Żabie udka na obiad.  I tak, smakują jak kurczak. Nic nie poradzę. Są tylko bardziej tłuste. Nie zostanę więc wierną fanką tej potrawy, ale ciekawą sprawą było jej spróbowanie.
 Zostawiam wam kawałek paryskiego dachu i pozdrawiam serdecznie z Metz, gdzie przyjdzie mi spędzic ostatnie dni 'robocze'.

czwartek, 23 sierpnia 2012

La fête à la grenouille!

Il pleut, il mouille, c'est la fete a la grenouille! Błyskawice, deszcz, zachmurzone niebo i mrok wokoło. Ponuro, nostalgicznie, prawie jesiennie. Wyjątkową przyjemnośc sprawia mi dziś Lyon tą pogodą, bo trzech tygodniach nieobecności. Po 3 tygodzniach nad Morzem Śródziemnym, bez chmurki, bez kropli deszczu. Powietrze jest bardziej świeże, wszystko bardziej zielone, choc przez ostatni tydzień temperatury dochodziły tu do 40 stopni.
Ja rozkoszuje się ulewą, tymczasem wam pozostawiam zdjęcia z Saint Tropez.

 W poszukiwaniu uliczek bez tłumów turystów.


 Małe China Town.
 Legendarna La tarte tropézienne, której tajna receptura sprowadzona do Francji przez Alexandre Micka, cukiernika pochodzenia polskiego (!) zachwyca swoim smakiem od 1950 roku. Był to przepsi jego babci. Gdy kręcono tu 'I Bóg stworzył kobietę' cała ekipa, łącznie z Brigitte Bardot stołowała się u Micka i to właśnie oni jako pierwsi docenili tartę i ochrzcili ją mianem Tarty z Saint Tropez. Krem jest wybitnie karpatkowy!